Do tej pory prawie wszystkie "dziwne" rzeczy spotykały mnie podczas medytacji. W życiu codziennym nic takiego raczej się nie działo aż do wielkanocnego poniedziałku. Razem z dziećmi wybraliśmy się do kościoła. Na mszę w sumie chodzę rzadko, ale w święta obowiązkowo i wtedy kiedy czuję taką potrzebę. Po tym jak odkryłam, że Bóg mieszka w nas nie tylko w świątyniach, nie jest to mi potrzebne tak co tydzień. Być może też jest to spowodowane tym , że gdy mieszkałam w domu rodzinnym musiałam chodzić do kościoła co tydzień razem z całą rodziną, zatem rodzicom udało się mnie do tego skutecznie zniechęcić przez tamte lata. Piszę to po to żeby podkreślić , iż nie jestem jakąś nawiedzoną i zaborczą katoliczką.
Od jakiegoś czasu pobyty w kościele wywołują we mnie jakieś nieokreślone uczucia oczyszczenia co skutkuje często oczami pełnymi łez i wrażeniem zrywania jakiś blokad tam w środku.
To kazanie było wyjątkowo nudne. Dumałam co ten ksiądz w długich włosach spiętych w kucyk i brodzie z wąsami ( fuj ) zamierza przekazać czytając monotonnym i niewyraźnym głosem list, który sam też nie wnosił nic ciekawego w całe te święta.
Odpłynęłam w myślach nie słuchając tego zupełnie, zaczęłam "mówić" do Jezusa, którego widziałam ukrzyżowanego na wielkim obrazie nad ołtarzem. Prosiłam o wsparcie i pomoc w bardzo ważnej dla mnie sprawie, gdy skończyłam moje prośby, cały przód kościoła wraz z ołtarzem zalał się wspaniałym złotym światłem. Patrzyłam na to z niedowierzaniem, może bym pomyślała, że to słońce z okien, ale raczej były zbyt małe, żeby uzyskać taki efekt. Poza tym po chwili poczułam ten mój blask, o którym pisałam niedawno, płynące światło z moich oczu dodatkowo wszystko rozświetlało i wyostrzało całe otoczenie. Teraz nawet pisząc te słowa widzę ten blask. To uczucie trwało do końca mszy.Czy Boskość wysłuchała moje prośby ? Czas pokaże, oby już niedługo...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz