Jestem po kursie. Dużo nowych treści i fajnych ćwiczeń pracy z podświadomością. Porównując go z kursem podstawowym , ten zawierał mniej treści, ale za to więcej ćwiczeń. Były zarówno takie, które prowadził wykładowca , ale i takie z którymi pracowało się dwójkami. Te w parach były dosyć obszerne - wprowadzenie w stan theta ( czyli głębszy niż alfa) a następnego dnia cofanie się w czasie i do poprzednich wcieleń. Jedno cofanie z prowadzącym , drugie w parach. Ćwiczyliśmy też metody pozbywania się lęków, wybaczanie innym osobom. Zakładaliśmy kotwicę dobrego samopoczucia ( kotwica 3 palców). Kto się orientuje w temacie to kotwice to oczywiście elementy programowania neurolingwistycznego czyli NLP. Tak więc jak ktoś mówi , że Silva to praktyki szatańskie, to śmiać mi się chce. Ustawialiśmy hierarchię swoich wartości i wyznaczaliśmy swoje cele.
Dla mnie ogromną zaletą tego kursu, było to, że pracowaliśmy sami ze sobą albo dwójkami, a nie jak to bywa na innych kursach z emocji - wyrzucanie człowieka na scenę , trzepanie jego psychiki przy wszystkich czy nagrywanie na kamery a potem pastwienie się nad tą osobą jak się zachowywała. Klucz do zmiany siebie leży w nas, a jak na kursie nie dochodzi element stresu , wiele rzeczy przychodzi łatwiej i można je zwyczajnie samemu odkryć.
Jeżeli wybieracie się na taki kurs gdzie wiecie, że będzie się pracowało w parach, warto zastanowić się chwile do kogo się dosiadacie. Szukajcie osoby , która wzbudza wasze zaufanie lub chociażby wyczujecie jakąś nić sympatii. Dobrze, jest nawet przyjść wcześniej i pogadać z ludźmi przed zajęciami, może z którąś poczujecie "chemię". Dobrze jest mieć "zaufanie" bo partner wprowadza w stan relaksacji - w alfa i theta. Trzeba umieć się rozluźnić, żeby osiągnąć cel. No mój wprawdzie sympatyczny gość ,ale nie dość, że był palący, miał chrypliwy głos to trochę jaja sobie robił z tych ćwiczeń. Gdy inni byli dopiero w połowie , my mieliśmy już skończone. Natomiast gdy ćwiczenia prowadził wykładowca było w porządku. Gdzieś tam się w czasie cofnęłam :) Oto co zobaczyłam:
Widzę siebie jako małą dziewczynkę w blond długich włosach i w białej prostej sukience. Widzę zamek, wchodzę na piętro. Wokoło panuje cisza, idę korytarzem, spoglądam na ściany. Zatrzymuję się przy obrazie na którym widzę jakiegoś gościa, po chwili przyglądania ten gość wychodzi z obrazu. Średniego wzrostu, ciemne ubranie, na głowie czarna beretka. czuję , że jest bardzo smutny. Wchodzimy do jednej z komnat. Widzę rząd 4 łóżek po dwóch stronach, zaścielone z takim baldachimami od góry. Pytam
Co to jest ?
Tu leczyłem ludzi.
Ale czemu tu jest pusto ?
Była zaraza
Wtedy ów gość posmutniał jeszcze bardziej. Pytam dalej
Kim jesteś ?
Nic nie odpowiedział tylko zaprowadził mnie po schodach w dół to jakiś piwnic , gdzie stała płyta nagrobna a na niej:
Peter Shultz ( albo Szulc lub coś w tym stylu)
1752-1801
Tu wizja się urywa. Z niczym nie potrafię tego skojarzyć, ale było to fajne przeżycie.
Następny cel - kurs Ultra w przyszłym roku. A w ten weekend ruszam na dwudniowe warsztaty medytacyjne Osho.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz